Wywiad ze sztuką: Artur Przebindowski Vol. 1

EMOCJONALNY WSTRZĄS VOL. 1

Wywiad: Z Arturem Przebindowskim, czyli jak być topowym artystą w Polsce?

Rozmowa z Arturem Przebindowskim, absolwentem grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Obronił dyplom w pracowni prof. Romana Banaszewskiego w 1993 roku. Laureat wielu nagród, uczestnik licznych konkursów i festiwali malarstwa, prezentujący swoje prace na wystawach w Polsce i za granicą od 1995 roku. Artur to wnikliwy obserwator i interpretator przestrzeni miejskiej, twórca unikatowej formuły obrazowania miast w konwencji „all over”. Jego malarstwo cechuje wielopłaszczyznowość i multiplikacja. Jest autorem kilkudziesięciu wystaw indywidualnych i zbiorowych galerii w Polsce i za granicą. Artur prywatnie to miłośnik muzyki dawnej, astrologii, tata dwóch córek, Leny i Zuzy.

W.B. Podaj definicję: Artur Przebindowski to…

A.P. Jak myślę o sobie to przede wszystkim nasuwa mi się słowo „emocje”, tak siebie postrzegam w kontekście malarstwa. „Artur” to człowiek otwarty, ciekawy nowych doświadczeń, energii, które niosą ze sobą ludzie. To malarz, który maluje w sposób instynktowny, czy intuicyjny od dziecka. Wybrał taką formę ekspresji w wyrażaniu swojej emocjonalności, zapisu swoich doświadczeń, stanów. To także wysokoenergetyczny produkt, tak kiedyś usłyszałem od pewnej profesjonalnej astrolożki, z którą rozmawiałem o światach równoległych, projektowaniu swojej potencjalności. I tak to odczuwam, pomimo swoich słabości, które mam na co dzień i które powodują u mnie różnego rodzaju lęki. Takich definicji mogłoby być nieskończenie wiele.

W.B. Kosmos, energia? Wierzysz w siły nadprzyrodzone? Coś tam jest?

A.P. Każdy jest niezbędną cząstka energii, aby wszechświat mógł istnieć. Wierzę w taką ergonomię kosmosu, że wszystko jest niezbędne, każdy człowiek, każda cząstka wpływa na cały kosmos. To wszystko jest w polu jakiejś energii i wszystko to ma połączenia. Nawet myśl ma swoje znaczenie.

W.B. Co to znaczy być malarzem?

A.P. Ooo, bycie malarzem to jest coś przedziwnego… Dla mnie to naturalna czynność, która wynika wprost z dzieciństwa, z tego co lubiłem robić, jak spędzać czas. Stała się moją pracą, zawodem, etykietką, ale sam proces powstawania Artura – malarza był bardzo płynny i naturalny. Ja przez wiele lat nie zdawałem sobie sprawy z tego, że nim jestem.

W.B. Malarzem się człowiek rodzi?

A.P. Nie, ale taki dar czy rodzaj dysfunkcji jest niezbędny, żeby się tym zajmować, i te wszystkie opory materii po drodze likwidować. Trzeba mieć w sobie uporczywość, ona jest niezbędna, aby nim być.

W.B. Masz na myśli samodyscyplinę?

A.P. Tak, samodyscyplina, tak. Z tym, że dyscyplina, która wynika z represji, będzie kompletnie nieskuteczna. Cała zabawa polega na tym, żeby znaleźć endorfiny w tej pracy, radość. Oczywiście jakaś metodyka jest niezbędna, wstaję rano, myję zęby, wychodzę i zaczynam pracować. Zorganizowanie jest takim sposobem na siebie, jak w każdej innej pracy, natomiast malowanie obrazu to musi być prawo najmniejszego wysiłku. Bo jeśli jest na początku opór mentalny, to tylko się on zwiększa. Albo obraz powstaje lekko, albo przynajmniej nas wciąga coś, co wydaje się być czymś w sumie radosnym, albo i nie. Kiedy na danym etapie tworzenia czuję opór, to zostawiam obraz nieskończony i zaczynam malować kolejny . Na ogół najtrudniej jest malować w stanie przymusu czy znudzenia, takiego zmuszania się, szukam wtedy innego sposobu, dlatego mam kilkanaście obrazów zaczętych równolegle, bo każdy obraz ma swój czas i stwarza swój opór, każdy na danym etapie. Ale to jest reguła, że obraz w połowie pracy zawsze wydaje mi się nieudany. Wtedy myślę, że jest to kolejna porażka. Ja już o tym wiem, już to przewiduje, wiem, że to jest ta sytuacja, że znowu jestem w tym samym miejscu.

W.B. I wówczas zostawiasz ten obraz, zaczynasz nowy, czyli ta perspektywa czasowa jest konieczna, żeby spojrzeć na swoje dzieło z dystansu?

A.P. To jest tak, jak z przespaniem problemu. Jak nie jesteś w stanie rozwiązać danej sytuacji, musisz się z nią przespać. Wstajesz rano i masz kompletnie inny odczyt, przeważnie korzystny. Czyli jest to kwestia opanowania emocjonalnego wstrząsu, który wywołuje obraz. Tak to wygląda za każdym razem, to tak, jakby ten obraz przekraczał moje możliwości w danym momencie.

W.B. Co Cię inspiruje, z czego czerpiesz?

A.P. Malowanie obrazów to immanentna potrzeba. Moje obrazy można ze mną identyfikować. Można powiedzieć, że maluję miasta, i właśnie te miasta zdominowały motywy moich obrazów, choć to nie jedyna seria, którą tworzę. To nie są miasta wymyślone, to są miasta zaobserwowane i tu mam kontakt z rzeczywistością, z naturą, ale mają one autonomię w granicach mojej decyzji, ja decyduję co robię z tym tworzywem. Miasta stały się materią, w której ja eksploruję swoje możliwości, chcę pokazać je w taki, a nie inny sposób. Sam motyw może być tylko pretekstem, ale jest on świadomie wybrany. Ale jak ktoś zapytałby mnie dlaczego miasta, nie umiem jednoznacznie podać odpowiedzi, bo to jest długi proces. To się wiele lat temu zaczęło, tylko, że ta formuła tych miast ewoluowała, one stawały się kompozycjami otwartymi, poddawane zostały pewnej manipulacji, decyzji kompozycyjnej, kolorystycznej, która stworzyła swój specyficzny idiom, który obecnie jest rozpoznawalny. Przynajmniej takie mam sygnały z zewnątrz. Ludzie nie mają kłopotu z tym, żeby powiedzieć, że to jest mój obraz. A więc dwa wektory, z jednej strony przestrzeń, której wszyscy doświadczamy, a z drugiej jakiś wyraźny rys, piętno w tych obrazach, że nie ma wątpliwości z kim mamy do czynienia.

W.B. Można powiedzieć, że masz swój styl?

A.P. Zawsze się tak mówiło, że to jest kwestia posiadania swojego stylu. Z tym, że styl to jest konsekwencja podejmowania różnych wyborów, które ludzie później odczytują jako pewną specyfikę.

W.B. Picasso negował posiadanie stylu, twierdząc, że artysta nie może być jego zakładnikiem.

A.P. Picasso powiedział ciekawą rzecz, że jeżeli chcemy narysować koło, to zawsze staramy się to robić w sposób precyzyjny. Natomiast każdy ma swój dukt pisma i zrobi to po swojemu, mając swoje ograniczenia, swoją ekspresję, swoją specyfikę. Za każdym razem ten ślad będzie inny. Ja staram się malować w sposób intuicyjny, nie wymyślam obrazów. To obraz podpowiada mi na każdym etapie kolejne ruchy, kolejne działania, decyzje. Oczywiście mam plan pracy i jest to pewnego rodzaju metodyka, koncepcja obrazu. Choć można powiedzieć, że jest to jeden obraz, który jest rozwijany od wielu lat. Zmieniają się tonacje kolorystyczne, założenia kompozycyjne. Choć mają cechę wspólną, że są to kompozycje typu all over. Moje otwarte miasta stały się obiektami bez granic, wychodzą poza kadr.

W.B. Twoje malarstwo cechuje niezwykła wrażliwość na kolor i światło. Czy decyzja o kolorze wynika z Twojej preferencji do danej tonacji kolorystycznej?

A.P. Myślę, że każdy z nas jest w jakiś sposób zdeterminowany. Nie myślę o tym, nie steruję tym, jednak okazuje się, że większość moich obrazów ma tonację szaro – błękitno – niebieską, nie wiem do końca skąd się to bierze. Podobne tendencje mam w ubieraniu się, więc może to kwestia mojej ekspresji.

W.B. Jak wpadłeś na te miasta? Skąd te Megalopolis?

A.P. Megalopolis – sama nazwa pojawiła się później, po odkryciu tej kompozycji otwartej, co było kluczowe dla mnie, nagle zdałem sobie sprawę, że miasto jest żywiołem, albo może być postrzegane jak fragment każdej innej przestrzeni.

W.B. Czy pamiętasz taki pierwszy impuls, czy pojawiła się jakaś okoliczność – patrzysz na jakiś fragment przestrzeni miejskiej i wówczas zapada decyzja „Tak, miasto to będzie mój temat”.

A.P. To był moment mojego kryzysu, połowa 2009r., wtedy bardzo intensywnie pracowałem, ale czułem, że jest jakaś blokada. Dużo rozmawiałem wtedy z moim przyjacielem z Warszawy, wysyłałem mu zdjęcia swoich obrazów, wysyłaliśmy do siebie bardzo długie e – maile. Nawet mam powieszony w pracowni od niego pewien list, kompletnie niecenzuralny. Ma jednak w sobie tyle afirmacji, że stwierdziłem, że to jest punkt zwrotny i że muszę go mieć codziennie przed oczami. Wydrukowałem go, do dziś wisi u mnie w pracowni, od 10 lat, datowany na wrzesień 2009. Wysłałem mu obraz, a on powiedział „kurwa jego mać, pacykarzu pierdolony, nareszcie!”. To wówczas była jedna z pierwszych prób, jeszcze nienazwana, ale to była ta konwencja.

W.B. Nazywasz ten moment kryzysem? Wielkie rzeczy powstają w bólu?

A.P. Tak, to był kryzys wartości.

Zapraszamy do kolejnego odcinka niebawem…?

Autor tekstu: Weronika Barańska / MONOstudio

Udostępnij:

Powiązane wpisy